Z Europy do Afryki w jeden dzień

Chęć postawienia nogi na kontynencie afrykańskim była na tyle silna, że postanowiliśmy poświęcić jeden dzień z kilkudniowego pobytu w Hiszpanii, aby zrealizować nasze marzenie.

Zdecydowaliśmy się na wykupienie przez internet wycieczki z lokalnym przewodnikiem, który miał nas przejąć w miejscu docelowym. Przedsięwzięcie wymagało od nas wczesnej pobudki i zameldowania się o godz. 8:30 w hiszpańskim porcie w Taryfie. Stamtąd, po kilku wyczerpujących kontrolach paszportowych znaleźliśmy się na promie FRS. Podróż przez Cieśninę Gibraltarską nie trwała zbyt długo. Po godzinie, która upłynęła dość szybko, na promie mieliśmy do dyspozycji jeden bar oraz sklep wolnocłowy z dość skromnym asortymentem, dopłynęliśmy do miejscowości Tanger w Maroku.

W porcie faktycznie przejął nas lokalny przewodnik Rashid i po odnalezieniu wszystkich pozostałych członków naszej wycieczki zostaliśmy zapakowani do busa i ruszyliśmy na podbój miasta. Trzeba przyznać, że wszystko odbywało się sprawnie i bez komplikacji. Przewodnik mówił w dwóch językach hiszpańskim i angielskim, więc z komunikacją nie było trudności. Na początek zostaliśmy zawiezieni do najciekawszych miejsc znajdujących się poza ścisłym centrum miasta.

Rashid pokazał nam bogate rezydencje oraz ekskluzywne osiedla. Zawiózł nas także do jaskini Herkulesa – archeologicznego kompleksu, położonego 14 km za zachód od Tangeru na przylądku Spartel w Maroku. Jednak groty te nie zrobiły na nas takiego wrażenia, jak samo sąsiedztwo tej marokańskiej atrakcji turystycznej. Jaskinia graniczy bowiem z letnim pałacem króla Maroka. Samego króla tam pewnie w lutym nie było, rezydencja jednak była licznie obstawiona przez lokalnych strażników robiąc wrażenie lokalnej twierdzy.

W drodze powrotnej mieliśmy jeszcze okazję zobaczyć miejsce, gdzie Morze Śródziemne łączy się z Oceanem Atlantyckim, a także pojeździć na wielbłądach. Zwierzęta niewątpliwie doceniły fakt, że turystów jest stosunkowo niewielu, w końcu to sezon ogórkowy i nie mając zbyt wiele pracy przyjęły nas z entuzjazmem i nad wyraz przyjaźnie.

Około południa byliśmy z powrotem w centrum miasta, gdzie Rashid poinformował nas, że zakończyliśmy objazdową część wycieczki. Dalszy plan przewidywał piesze zwiedzanie Mediny i innych zakamarków tego ciekawego miasta.

Zostaliśmy przeprowadzeni przez rynek, który mimo, iż była to niedziela był ogromny. Można tam było kupić niemal wszystko – od warzyw i owoców, po kury, inne niezidentyfikowane części zwierząt, ubrania, a także zamówić meble, dać rzeczy do krawca czy naprawić u szewca buty – a wszystkie te usługi wykonywane w mikroskopijnych komórkach i garażach. Wszystko to robiło wrażenie.

Nadszedł czas na nabranie sił. Zostaliśmy zaprowadzeni do restauracji mieszczącej się w centrum Tangeru o wdzięcznej nazwie – Mamounia Palace. Miejsce było dość przyjemne, jak na ogólne warunki panujące w mieście, choć daleko mu było do miana pałacu.

Specyficzny klimat lokalu, przy akompaniamencie lokalnych muzyków, udzielił się wszystkim, i tak w towarzystwie Meksykańczyków, Irlandczyków i Hiszpanów zjedliśmy marokański lunch, składający się z typowych regionalnych dań. Na zestaw składała się zupa – trochę przypominająca naszą pomidorową, choć smakiem bardzo odbiegająca, bo przyprawiona zdecydowanie innymi, specyficznymi dla tego regionu przyprawami, talerz kaszy kuskus – gdzie pod ułożonymi warzywami można było znaleźć mięso – zgaduje, że był to kurczak i pokładam nadzieję, że właśnie tak było oraz „some sweet” – marokańskie ciasteczka, które mi osobiście najbardziej przypadły do gustu.

Następnie kolejna runda przez rynek, obchód wąskich uliczek, kilka ciekawych historii opowiedzianych przez Rashida, zwiedzanie muzeum kultury śródziemnomorskiej, obserwacja życia lokalnej ludności wszystko to pozostawiło po sobie niezapominane wrażenia.

Na koniec w programie znalazł się także czas na zakupy. Na ulicach byliśmy bez przerwy atakowani przez nachalnych sprzedawców, którzy starali się zrobić biznes życia, sprzedając zdezorientowanym turystom dosłownie wszystko. To było dość trudne i męczące doświadczenie. Zostaliśmy także zaprowadzeni do kilku „zaufanych” sklepów, gdzie można było nabyć lokalne, oryginalne, ręcznie wytworzone produkty, jak nas zapewniono po bardzo atrakcyjnych cenach, specjalnie dla przyjaciół Rashida, a jednocześnie z gwarancją autentyczności produktu. Zaopatrzyliśmy się także w „lokalnej aptece”, gdzie po prezentacji i testowaniu lokalnych, naturalnych produktów, przede wszystkim z osławionego Arganu – zostały nam zaoferowane promocyjne ceny. I choć świadomość podpowiadała, że to jest zwykły chwyt marketingowy, żaden z członków naszej wycieczki nie wyszedł z tych sklepów z pustymi rękoma.

Wieczorem Rashid odprowadził nas na ostatni prom płynący w kierunku Hiszpanii. O godzinie 20.00 byliśmy z powrotem w porcie w Taryfie. Jak się okazuje, można w jeden dzień poczuć klimat i zakosztować egzotyki Afryki. Ten jeden dzień spędzony w Maroku, choć intensywny, był dla nas bardzo wyjątkowy, wartościowy i pozostawił wiele ciekawych wspomnień.